Powściągliwość w mowie, czyli jeszcze raz o skromności

16 stycznia 2024

W ostatnim odcinku pisaliśmy, że cnotę skromności wyznacza nadanie sobie umiaru w zachowaniu się i ubiorze. Tyle że otaczającemu światu jawimy się równocześnie poprzez język, który stanowi szczególny rodzaj aktywności. Za jego pośrednictwem zagospodarowujemy świat, wyrażamy siebie i komunikujemy się z innymi. Zatem skromność winna się przejawiać także w mowie.


Jak zwykle, chodzi tu o zachowanie zdrowego balansu, powstrzymującego nas przed popadnięciem w skrajność, która w przypadku ludzkiej mowy wiąże się raczej z nadmiarem niż niedomiarem. Nie jest to zadanie łatwe w czasach dynamicznych przeobrażeń, symbolizowanych najpełniej przez urządzenie zwane smartfonem. Dzięki niemu człowiek komunikuje się jeszcze bardziej i mocniej niż kiedyś, jest w stanie publikować gdziekolwiek, kiedykolwiek i cokolwiek, wnosząc w przestrzeń publiczną niekoniecznie istotne treści, jednak z jakichś przyczyn uważając, że powinien zabrać głos, nawet jeśli powtarza opinie powielone już miliony razy. Tymczasem ilość niekoniecznie przechodzi w jakość.

Wskutek nieumiarkowanego używania słów tracą one swój ciężar gatunkowy. Następuje ich inflacja, a najzwyklejszy banał zamieszczony w sieci bywa uznawany za bardziej wartościowy, bo dobrze wypromowany, niźli twarde dane potwierdzone wysiłkiem uczonych. Tyle że nawet cenne słowa powtarzane w sposób niepohamowany gubią swą pierwotną wymowę. Wiedział o tym grecki poeta Homer z VIII wieku przed Chr., który umiał oczarować słuchaczy, acz przyznawał, że nie lubi opowiadać tego samego ponownie. Tak go opisał Plutarch: „obawia się i unika czyhającej przy każdym opowiadaniu nudy, prowadząc słuchacza od jednych historii do drugich i nowością przeciwdziałając przesytowi”.


Słowa liczne i puste

Media masowe w zasadzie tylko wzmocniły zjawisko towarzyszące ludzkości od wieków. Chodzi o wielomówstwo, które tak irytowało naszych przodków, że zostało utrwalone w licznych związkach frazeologicznych. Mówimy więc o kimś, że gada jak najęty, plecie, co ślina na język przyniesie, kłapie dziobem, miele jęzorem, gada po próżnicy, klepie trzy po trzy, prawi androny albo bredzi jak na mękach, a znużonych słuchaczy opisują wyrażenia: „puszczać coś mimo uszu” lub „gadał dziad do obrazu”. Polski wydawca i encyklopedysta Michał Arct (1840–1916) zdefiniował wielomówstwo jako „gadatliwość, gadanie ustawiczne”, wskazując tym samym na termin bardziej zadomowiony we współczesnej polszczyźnie, jakim jest gadulstwo. Oznacza ono tracenie czasu na próżne rozmowy, odciągające od codziennych obowiązków i będące okazją – jak pisze o. Jacek Woroniecki (1878–1949) – do popełniania innych „grzechów języka”, takich jak obmowa czy kłamstwo.

W tym kontekście o. Janusz Pyda (1980–) porównuje gadulstwo do rupieciarni: „Tak jak w czystym pomieszczeniu raczej nie znajdziemy insektów i gryzoni, tak w brudnym i zagraconym mamy małą szansę, aby ich nie znaleźć. Podobnie u człowieka, który potrafi milczeć, grzechy języka będą się pojawiały sporadycznie, u gaduły zaś bardzo szybko wykwitnie cały ogród słownych kwiatów zła”. Konsekwencje nieopanowanego języka doskonale ilustruje opowieść o św. Filipie Neri (1515–1595), który hrabinie nieumiejącej sobie poradzić ze skłonnością do plotek, miał kazać za pokutę rozrzucić na wietrze worek piór. Gdy po jakimś czasie kobieta pojawiła się z tym samym grzechem, duchowny polecił jej pozbierać to, co rozsypała. Ponoć penitentka zrozumiała tę naukę.

Pokrewną kategorią jest pustosłowie definiowane przez słownik jako „posługiwanie się wieloma słowami zbędnymi, niewnoszącymi nic istotnego do treści wypowiedzi”. Niektórzy mają przedziwną umiejętność przedstawiania w mętny sposób całkiem prostych kwestii, przez co słuchacz musi zdobyć się na spory wysiłek umysłu, aby dojść do sedna rzeczy. Szczególne wyzwanie stanowi „wata słowna”, będąca efektem czczego żonglowania wyrazami i nieniosąca ze sobą żadnej spójnej myśli. Słowa unoszą się lekko i powabnie, każde z osobna łatwo rozumiemy, lecz pozostajemy bezradni, chcąc je złożyć w całość. Nawyk stosowania napuszonych zwrotów może, wbrew intencjom, ujmować wagi wypowiedzi. Jej rozwlekłość źle usposabia słuchacza nawet do opinii, które – jeśli podane krótko – zostałyby z miejsca przyjęte. Grecki pisarz Plutarch z Cheronei (ok. 50–125 po Chr.) wspomina, jak to posłom z Samos, którzy przemawiali nazbyt długo, Spartanie odparli: „Coście mówili na początku, zapomnieliśmy, a dalszego ciągu nie rozumiemy, ponieważ nie pamiętamy już początku”.


Mówić, milczeć i słuchać

Wykształceniu powściągliwości w mowie służyć mogą trzy czynności ujęte w następującej formie: umieć mówić, umieć milczeć i umieć słuchać.

Pierwszą spośród nich trafnie oddaje umieszczony na końcu Norwidowskich Ogólników aforyzm „Odpowiednie dać rzeczy słowo!”. Wprawdzie podmiot liryczny odnosi się tu do poezji, to jednak zachęca nas, byśmy formułowali sądy w sposób przemyślany, odrzucając stosowanie twierdzeń ogólnikowych i wieloznacznych. Łączy się to z postulatem precyzji języka, zwięzłości i jasności. Umieć się odezwać w stosownej chwili, wypowiadać się kompetentnie i z sensem – oto wielkie wyzwanie wykraczające poza zwykły zakres kultury żywego słowa. Bo jak poucza Księga Syracha: „Hodowlę drzewa poznaje się po jego owocach, podobnie serce człowieka – po rozumnym słowie” (Syr 27,6).

Niedoceniana bywa rola milczenia. Tymczasem konieczność jej zaistnienia ujawnia się niekiedy nazbyt dobitnie, jak w przypadku Anglika, który natknął się na wyjątkowo rozmownego fryzjera. Gdy mistrz zapytał: „Jak pana ostrzyc?”, syn Albionu odrzekł: „W absolutnej ciszy”. Niech ta dykteryjka nie odwiedzie nas jednak od istoty rzeczy, sugerując bezpodstawnie, że sens milczenia sprowadza się do niewypowiadania słów. Otóż Benedykt XVI (1927–2022) uznał milczenie za „integralną część komunikacji”, podkreślając, że w milczeniu „rodzi się i pogłębia myśl, z większą jasnością rozumiemy to, co chcemy powiedzieć, albo to, czego oczekujemy od drugiego, dokonujemy wyboru, jak wyrazić siebie”.

W odniesieniu do umiejętności słuchania niemiecki pedagog Friedrich W. Foerster (1869–1966) używa terminu „sztuka przysłuchiwania się”, stwierdzając z żalem, że opanowało ją niewielu ludzi: „jeśli kto inny czasem opowiada coś swojego, to wyraz oczu słuchającego objawia zimną niecierpliwość, która jakby mówiła: «skończ czemprędzej to twoje nudne ględzenie, które jest mi niewypowiedzianie obojętne; słońce wzejdzie dopiero wtedy, kiedy ja usta otworzę!»”. Tymczasem, jak przekonuje, kultura społeczna zaczyna się od zdolności przysłuchiwania się w sposób poważny i dobrotliwy, a prawdziwego wykształcenia społecznego nie da się osiągnąć w żaden inny sposób.

Omówione właściwości tworzą symbiotyczny związek, który znalazł urzeczywistnienie chociażby w nauce Pitagorasa (ok. 572–497 przed Chr.), greckiego matematyka i filozofa, dla którego milczenie pozostawało sztuką umożliwiającą nabycie umiejętności słuchania, z kolei praktykowanie słuchania pozwalało przygotowywać się do mówienia.


Na koniec

Zdarza nam się czasem rozmawiać z kimś, kto mówi za dużo i w dodatku wyłącznie o sobie, a jednocześnie nie ma pojęcia, że tym sposobem zraża do siebie odbiorców. Jego słowa przestają być traktowane z należytą uwagą, co dla osoby skłonnej do wielomówstwa bywa brzemienne w skutkach. „Przy innych chorobach duszy, jak chciwość, ambicja, lubieżność, można osiągnąć to, czego się pragnie, ale los gadułów jest najcięższy, bo pożądają słuchaczy, a nie mogą ich zdobyć, gdyż każdy ucieka od nich na łeb na szyję” – zauważa o. Janusz Pyda.

W swym autobiograficznym zbiorze opowiadań pt. Jak spotkałem się z rybami Ota Pavel (1930–1973) napisał: „Najwspanialsi ludzie zawsze są najskromniejsi. Jedynie głupcy i ubodzy duchem czują potrzebę mówienia o sobie, żeby urosnąć we własnych oczach”.

I w tym miejscu postawmy kropkę. Bo jeśli wywód ma się spotkać ze zrozumieniem, winien mieć interesujący początek i sensowną konkluzję. A jedno możliwie blisko drugiego.

Piotr T. NOWAKOWSKI


O długości kazań

Mark Twain (1835–1910) opowiada, że trafił kiedyś na nabożeństwo, podczas którego pastor z przejęciem mówił o misjach. Pisarz postanowił więc na rzecz misjonarzy ofiarować dziesięć dolarów. Jednak kaznodzieja mówił dalej o tym samym i tak samo: słowa lały się strugą szeroką i długą. Twain pomyślał sobie: „Teraz facet już mnie nudzi, wystarczy mu tylko pięć dolarów”.

Pastor niestrudzenie ciągnął temat, przez co gotowość pisarza do wsparcia stanęła zaledwie na jednym dolarze. Ale kazanie wciąż trwało i mówca nie mógł dobrnąć do upragnionego „Amen”.

Gdy wreszcie zakończył, Twain był w tak złym humorze, że nie tylko nie ofiarował żadnego centa, lecz jeszcze wziął sobie z tacy jednego dolara.


(na podst. Kazimierz Wójtowicz, Przyczynki, Wrocław 1992, s. 42)